Przez większość swojego życia byłam przekonana, że drogą do szczęścia jest praca nad naprawą moich wad, braków i niedociągnięć. Cały czas byłam w procesie ścigania tego kim nie jestem, a powinnam być, bo wtedy…rycerz na białym koniu, miliony na koncie, wewnętrzna orgia spokoju i szczęścia, idealna matka, kochana córka - nie upieram się - wstaw sobie swoje.
Ciekawe doświadczenie zaliczyłam przy teście Gallupa*
*Test CliftonStrengths, zwany powszechnie Testem Gallupa to narzędzie, które umożliwia ocenę natężenia 34 cech zwanych talentami. Talenty są rozumiane jako najbardziej naturalny wzorzec myślenia, odczuwania i działania. Pierwsze 5 talentów to tzw talenty dominujące, a zgodnie z teorią osoby wykorzystujące w codzienności dominujące talenty mają szansę działać najefektywniej.
W firmie zdecydowaliśmy się na podstawowy wymiar testu pokazujący tylko 5 dominujących talentów. Szkolenie było skupione wokół metod wykorzystania indywidualnych cech w codziennej pracy, tak aby zapobiegać wypaleniu zawodowemu, działać efektywnie i z lekkością.
To co mnie poruszyło najbardziej to to, że dopłacając odpowiednią kwotę mogę poznać 5 ostatnich pozycji testu, czyli to, w czym mówiąc brutalnie, jestem najsłabsza. Nie mam tego sprawdzonego, więc podaję jako wdzięczną anegdotę, że gdy Instytut uruchomił tę opcję, największe zainteresowanie takim rozszerzeniem produktu było w Polsce.
Opcja poznania swoich największych braków i to zbadana naukowo, była dla mnie równie pociągająca jak szarlotka na ciepło z lodami i cynamonem w zimowy wieczór. Bardzo. Szansa na systemową pracę nad tym, co w moim odczuciu blokowało moje szczęście.
Z góry przepraszam wszystkich trenerów Instytutu, bo jasne, że nawet jak 5 ostatnich to to nadal są talenty, tylko takie do których mamy mniejszy dostęp. Liczę na to, że mi wybaczycie, bo po pierwsze i tak tego nikt nie czyta, a po drugie to jest o niedoskonałej percepcji, a nie o świętej prawdzie.
Z miłością to piszę i doświadczenia - ściganie swoich wad - prdlna strata czasu!
Siadło mi to po latach od opisanych wydarzeń, gdy zdążyłam już zaliczyć nieskończoną ilość kursów koncentrujących się na rozpuszczeniu moich największych wad i niedociągnięć. Gotowi na spowiedź?
Mój brak konsekwencji w działaniu rzuca mnie po różnych obszarach wiedzy i doświadczeń. Ciągnie mnie nowe. W związku z tym doświadczam wielu rzeczy, ale bardzo powierzchownie. Malowałam, projektowałam grafikę, prowadziłam hotel, skończyłam podyplomówkę z marketingu internetowego, współorganizowałam festiwale, jestem coachem kilku niezależnych nurtów, chodziłam po górach, żeglowałam, wspinałam się, trenowałam sztuki walki, praktykuję jogę i medytację, uczyłam się francuskiego, włoskiego i niemieckiego - ta lista jeszcze się ciągnie i nadal pojawiają się na niej nowe 5 minutowe pozycje. Każdego z tych tematów dotknęłam - w niczym nie jestem dobra, w większości nie jestem nawet przeciętna. Ktoś mi kiedyś powiedział, że malowniczo traciłam czas.
Z pewnością nie budowałam konsekwentnie swojej ścieżki kariery zawodowej. Nie raz sprałam się za to mentalnie i wylałam nad sobą wiadro łez. Gdybym tylko była konsekwentna…Z tym, że obiektywnie mi to służy.
Dzisiaj w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób te wszystkie powierzchowne kompetencje pozwalają mi zarządzać 50 osobowym multi zadaniowym zespołem. Mam łatwość uczenia się i szybkiego budowania kompetencji w dynamicznie zmieniających się projektach.
Perfekcjonizm. Mi się po prostu zawsze wydaje, że wiem, jak zrobić żeby było lepiej i niestety długo nie wahałam się o tym mówić. Do historii przeszło spotkanie zespołu, który po zamkniętym projekcie chciał poświętować, ale nad domowym ciastem, musiał wymyślić dwie rundki tego co można było poprawić. Taka ze mnie pantera rozrywki. Zawsze było mi szkoda czasu na świętowanie dojścia do celu, bo osiągając go, już wiedziałam, że można to zrobić lepiej. Moje dziecko mówiąc łagodnie miewało przejebane. Błogosławię moment w którym dotarło do mnie że 100% nie jest obiektywną zmienną. Moje 100% i Młodego 100% to dwie różne planety i dzisiaj wiem, że moja wcale nie jest lepsza. Jest ograniczona. Analizą ryzyk, tego co możliwe, tego że coś do czegoś służy i że cel bywa niepraktyczny, albo, o Święty Projekcie - nieokreślony.
Poświęciłam wiele godzin na to, żeby wydłubać z siebie perfekcjonistkę. Okazało się, bez sensu. Perfekcjonistka we mnie nie osiada na laurach. Świat wymaga ciągłej ewaluacji, i sprawdzania co można zrobić lepiej. Dzięki temu się rozwija. Jednak zbalansowana perfekcja pamięta, że zrobione nie idealne, jest lepsze od nie zrobionego idealnego. A gdy osiągniemy ten punkt, można znowu poszaleć i wymyślać kolejną lepszą rzeczywistość.
Niezasympatyczność ma przepiękne cechy ochronne. Zawsze bardzo dobrze czytałam emocje innych ludzi, jednak na czytaniu się nie kończy. Mój system nerwowy bardzo szybko dostraja się do tego co w tłumie, jednocześnie natychmiast mnie przebodźcowując. W napędzanym endorfinami, wyrywającym sobie wątki i puenty tłumie, psychicznie tonę. Najlepiej czuję się w małej, znanej mi grupie. Baterie społeczne ładuję tam, gdzie jestem w stanie każdemu spojrzeć spokojnie w oczy, wsłuchać się w opowiadaną historię, poczuć się widziana. Moja niezasympatyczność filtruje mi świat, narażając mnie na niewiele small talków i stania w blasku jupiterów, a jednak obdarowała mnie najlepszą grupą przyjaciół na świecie.
Plastusiowanie czyli formowanie siebie do oczekiwań innych i okoliczności. W wychyleniu bywałam człowiekiem kameleonem, przybierającym barwę tego, kto w danym momencie mógł mnie obdarować uwagą i miłością. Przelałam już za siebie rzeki wstydu, bo zdarzało mi się mówić to czego oczekiwał ode mnie mój rozmówca i zaraz wraz z partnerem zmieniać front. Panna Nikt, człowiek bez kręgosłupa, kobieta lustro. Zawsze ważniejszy był dla mnie komfort ludzi, którzy ze mną przebywali, niż moja prawda, opinia, tożsamość. Cudowny dar elastyczności pozwolił mi przetrwać dziecięcy lęk przed odrzuceniem, gdy trzeba było być kurierem wiadomości na wojnie dorosłych. W dorosłości to elastyczność, przez którą prawie zniknęłam, popchnęła mnie na ścieżkę rozwoju osobistego, na której dorosłam do siebie. Dzisiaj patrzę na to z czułością.
Dorosła elastyczność pozwala mi na łatwe stawianie się do zmian i na podchodzenie do świata i jego niespodzianek z ufnością i ciekawością. Dzięki niej z równą radochą sypiam w śpiworze na bezdrożach i w luksusowych SPA z nieograniczoną ilością gwiazdek. Przede wszystkim jednak nadal widzę potrzeby bliskich mi ludzi i gdy koszt nie jest zbyt duży, chętnie odpuszczę, bo ich radość i spokój mnie karmi.
W bezsilności wrzeszczę. Rany jak ja wrzeszczę. Kiedyś myślałam, że to ze złości i zrobiłam doktorat z praktyk na jej ogarnięcie. Doustalmy tylko jeszcze że ja się tu zajmowałam kategorią złości zwaną wkurwem - widzenie na czerwono, bycie z twarzą na czerwono, oczy w słup, gesty nieskoordynowane, dzieci i zwierzęta w szafach i pod łóżkiem. Ze złością jako wkurzem pospolitym - energetycznym wyrzutem niezadowolenia - kumplujemy się, jako tym zjawiskiem który mówi to co się dzieje wystawiło więcej niż palec u stopy za Twoje granice. We wkurzu nie wrzeszczę. Syczę, ironizuję, robię się nieprzyjemnie sarkastyczna i mam Ten Ton. Jednak nie ryczę. To znaczy nawet ryczę, ale oczami, nie paszczą.
Próbowałam tygodniami wyśledzić kiedy nadchodzi wkurw. Wyśledzić objawy przez lupę. Piłam hektolitry zimnej wody. Nawyk bardzo służący, na cellulit i zmarszczki działa jak złoto, na wrzask chyba tylko tak, że z buzią pełną zimnej wody, ciężko się wydzierać, nie ryzykując utonięcia. Do dzisiaj czuję obrzydzenie do gumek recepturek, którymi strzelałam sięw nadgarstek, w ramach przywracania się do pionu. Zdemolowałam kilka kanap z zestawem poduszek. Moje dziecko sugerowało powieszenie krzyża nad drzwiami i czosnku na oknach, gdy kilka razy przyłapało mnie walącą pięściami i piętami w materac. Wszystko na nic. Wszystkie te techniki wspaniale wspierały wrzask zdzierający mi gardło, palący przeponę i pękający szyby w okolicznych budynkach. Nadawały nawet tym występom rodzaj teatralnego dramatyzmu.
Przełom przyszedł wraz z naukowym podejściem do notatek rozliczających wrzask po fakcie. W moim świecie nie ma zgody na to, że się czegoś nie da. Sprawczość to jedna z wartości, która nadaje sens mojej egzystencji. Cechą wspólną moich krzyków jest to, że ktoś czegoś zaniechał, powiedział, że to za dużo, że się nie da i że rezygnuje(my). Dotarło do mnie, że ja właściwie drę się w celach motywacyjnych i (spoiler alert) jak bardzo to jest bez sensu. Nikt nigdy nie został zmotywowany do działania za pomocą decybeli chłostających jego ciało, duszę i dumę. Kiedy w mojej głowie fakty spotykają się ze zrozumieniem, powstają rozwiązania i dzisiaj na żywych istotach łatwiej mi stosować bardziej skuteczne mechanizmy motywacyjne. Gdy coś poza moim wpływem i zasięgiem próbuje mi wcisnąć że game over, gra dobiegła końca, nadal wrzeszczę, ale dopóki wrzeszczę, to znaczy że się nie poddałam. Jeszcze widzę szansę, jeszcze się nie godzę z porażką. Walczę do końca i to jest moja siła.
Dzisiaj wiem, że wada i zaleta to nic innego jak indywidualna cecha oglądana z różnych perspektyw. To co we mnie najgorsze, jest jednocześnie we mnie najlepsze. Dwie strony tej samej monety.
Czy moje spektrum cechy wkurwia innych? Jasne że tak! Poza tymi u których budzi szacunek, podziw, miłość, którzy z tego spektrum korzystają. To jest główna myśl, którą chcę zostawić. Gdy odpala Cię spektrum cechy innego człowieka, bo np. się wiecznie się spóźnia, wszystko analizuje albo jest bałaganiarzem, zastanów się co jest po drugiej stronie tej monety i czy czasami nie korzystasz z tego spektrum w zależności od okoliczności.
Z miłością
Ela